sobota, 30 października 2021

Cierpienie

Mój wujek leży w szpitalu. Najpierw sepsa wywołana błędem lekarskim, do którego nikt nigdy się nie przyzna i nikt nigdy tego błędu nie udowodni, po kilku godzinach pożegnanie z najbliższymi, bo lekarz mówi, że to ostatnie chwile, utrata przytomności i OIOM. Wszyscy zaskoczeni, choć pogodzeni z tym, co ma się stać jeszcze tej nocy. Czekamy na telefon, który nie następuje przez kolejny miesiąc.

Dziś, 30 października 2021 roku odwiedziłem go w szpitalu po raz trzeci. Nadal leży na OIOM-ie, choć teraz przyczyną jest prozaiczne zapalenie płuc. Facet ma wsadzoną rurkę w tchawicę, nie może wydać z siebie żadnego dźwięku, jakakolwiek rozmowa nie istnieje. Leży w izolatce, do której prowadzi otwór przypominający ten znajdujący się w tunelu foliowym na działce. Przez miesiąc podłączony do kroplówki, dopiero ostatnimi dniami jest karmiony przez pielęgniarkę. Chudy okropnie, skóra żółta. Pielęgniarki bardzo dbają o jego ciało, wygląda bardzo schludnie, jest czysty i ogolony. Podczas pierwszych odwiedzin był nieprzytomny. Jego ciało drżało, wyglądało to niefajnie. Złapałem go za rękę, powiedziałem kilka ważnych dla mnie zdań i wyszedłem, bo po co przeszkadzać lub nie daj Boże roznieść jakiś mikroorganizm, który nikomu zdrowemu nie zrobi krzywdy, a jego zabije. Podczas drugiej wizyty był przytomny, choć podłączony do wielu urządzeń wspomagających oddychanie i monitorujących jego stan. Nie przyszedłem mówić, że będzie dobrze i żeby jakoś się trzymał. Że wszystko będzie dobrze i żeby walczył. Pozostali członkowie rodziny, którzy do niego przyjeżdżali zwykle szybko doprowadzali go do płaczu, pierdoląc te nic nieznaczące frazesy. Zacząłem opowiadać mu o tym, co dzieje się wokół mnie, o codzienności. O tym, że sąsiadowi pękła rura i że biskup spóźnił się na mszę o 30 minut, przez co połowa wiernych wyszła z kościoła. Wujek miał wtedy niesamowite rysy twarzy. Słuchał tego z takim zaciekawieniem, że nawet nie drgnął na chwilę. Dzisiejsza wizyta była podobna, choć przygnębiająca. Obrałem tą samą taktykę co poprzednio, nagrałem nawet telefonem jego dom, ulubione miejsca, pokazałem świat takim, jak wyglądał parę godzin wcześniej. Reakcja była podobna do poprzedniej i o dziwo nie zanosiło się na żadne wzruszenia z jego strony (chyba, że szlochał dopiero po moim wyjściu). Jego twarz była jednak inna niż poprzednio, pełna pustki i beznadziei. W oczach ogromna obojętność. Wierzę, że po miesiącu w jednym miejscu ma się dość własnego życia. I choć wielkich nadziei na poprawę sytuacji raczej nie ma, to twarz wujka mówiła dziś sama za siebie - on ma dość i chce aby to już się skończyło. Widać, jak bardzo cierpi, choć nie chodzi tu o jakikolwiek dyskomfort fizjologiczny. Lekarze dbają, aby nic go nie bolało i sam zaprzecza, aby doskwierały mu większe dolegliwości związane z funkcjonowaniem ciała. Po prostu leży i czeka na śmierć, bo na życie jak przed miesiącem już nie liczy.

To kolejny wymiar śmierci. Śmierci przez cierpienie fizyczne, ale w głównej mierze psychiczne i wszechobecną pustkę. Zastanawiam się, jaki Bóg ma zamysł w tym, aby nie pozwolić mu odejść. Czy to wymiar jakiejś doczesnej kary, czyśćca, a może łaski? Cierpienie potrafi uszlachetniać, choć jeszcze nie przepracowałem tej kwestii w swojej głowie. A może jego cierpienie ma doprowadzić do jakiejś zmiany w nas, najbliższych? Może czas, który mu pozostał ma służyć temu, aby wujek jeszcze tu, na ziemi doprowadził jakieś sprawy do końca? I choć fizycznie nie może zrobić praktycznie niczego, to może chodzi o wymiar duchowy? A może za półtora tygodnia wypiszą go ze szpitala i będzie żył jeszcze osiem lat?

W takich chwilach widać bezsilność człowieka w umieraniu. Mój wujek ma niewiele możliwości, aby fizycznie znaleźć się w jakimś miejscu, udać się do jakiejś osoby, sprowokować rozmowę, przeprosić, wyznać wieloletnią tajemnicę czy po prostu załatwić sprawę dnia codziennego. W pewnym sensie jego czas na takie działania już minął i niektóre rzeczy zostały ostatecznie dokonane. Jeśli może coś zmienić w otaczającej go rzeczywistości, to wyłącznie w bardzo ograniczonym stopniu.

Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem

Nie ma niczego błyskotliwego w tym fragmencie Księgi Koheleta. Ale dobitnie pokazuje, że kiedy przyjdzie czas naszego umierania nie będzie to moment na załatwienie ostatnich spraw. Tamten czas przeminął, a na zmianę dokonanych wtedy wyborów może być zwyczajnie za późno.

Ekscytująco ciekawa jest dla mnie śmierć i to, czego doświadczę po niej. Zwyczajnie, po ludzku ciekawa.

sobota, 18 września 2021

Nigdy

Doniesienia medialne wskazują na to, że dziś życie straciło w Polsce n osób. Powodów mnogo, od zgonów związanych z narodzinami dziecka, następstw wypadków, samobójstw, pacjentów onkologicznych po klasyczne zabójstwa. Te osoby, a raczej ich ciała maksymalnie za kilka/naście dni zostaną spopielone bądź złożone do tradycyjnego grobu. Ofiary najwymyślniejszych zabójców mogą zostać roztworzone w kwasie, poćwiartowane, zamurowane. Inni wpadną w szczelinę lodowca i w takim stanie ich ciała zostaną na wieki, o ile globalne ocieplenie nie ujawni ich jak mamutów czy wilków sprzed tysięcy lat. Jeszcze inni żyli zbyt krótko, by żyć świadomie lub przez całe życie byli jedynie oddychającymi istotami, które nie potrafiły wydać z siebie żadnego dźwięku ani w znany nam sposób spoglądać na otaczający świat. Ci ludzie byli naszymi bliskimi bądź zupełnie obcymi osobami. Ich śmierć nas przytłoczyła, wpędziła w wieloletnią depresję lub była zupełnie obojętna. O niektórych nie przestaniemy mówić do końca istnienia ludzkości, bo zapisali się na kartach dziejów, na myśl o innych spluniemy i nie przestaniemy zastanawiać się, dlaczego odeszli z tego świata tak późno. Niezależnie od wszystkich przytoczonych okoliczności tych osób wśród nas już nie ma. Nie wypowiedzą żadnego słowa, ich dłonie nie uczynią żadnego dobra i zła, a ich nieruchome ciała nie wpłyną już w żaden spektakularny sposób na dzieje ludzkiego, mierzalnego świata.

N ludzi umarło i nie są już częścią naszej społeczności. Po prostu ich nie ma i nigdy nie będzie. Jeśli miałbym wytłumaczyć komuś słowo "nigdy" to najbardziej prostym a jednocześnie wymownym przykładem byłoby przywołanie dowolnej osoby zmarłej, której całe doczesne życie było incydentalnym zdarzeniem w wieczności. Nigdy przedtem, ani nigdy potem. Nigdy.

Każde skinienie palcem, każda myśl i słowo pojawi się w naszym życiu tylko raz, pomimo złudnego poczucia rutyny. To, co właśnie napisałem już się nie powtórzy. Wszelkie działanie lub zaniechanie, prawda lub fałsz, cel lub prowadzące do niego środki nigdy więcej nie zaistnieją.

Jestem tu i teraz. Myślę i tworzę, daję dzieciom schronienie, żonie miłość, znajomym kiepski żart. Jutro mogę być rozkładającym się mięsem, złożonym dwa metry pod powierzchnią gruntu. W sumie to nie chciałbym jeszcze jutro. Muszę uporządkować kilka spraw. Moje dzieci i wnuki też będą musiały porządkować swoje sprawy za jakiś czas. Chyba wszyscy jesteśmy zgodni, że jako cała ludzkość mamy ograniczony czas istnienia na tej, czy jakiejkolwiek innej planecie. Tak jak nasi przodkowie, wszyscy w końcu przestaniemy istnieć.

W jakim celu to piszę?

Próbuję uzmysłowić sobie, a może i Wam - Czytelnikom, jak wielką jesteśmy marnością. Notkę przeczyta pewnie towarzysz Agol, skomentuje. Może ten post skłoni go do refleksji, ale jutro o nim zapomni, bo przecież mąż, dzieci i życie. Ale świeczka Agola również tli się i rzecz jasna też zgaśnie. Może już jutro, choć Agol również musi uporządkować kilka ważnych spraw. Dzieci i wnuki Agola również będą musiały porządkować swoje sprawy za jakiś czas. Ale w końcu wszyscy, niezależnie od pochodzenia, majątku i sławy spotkamy się jako pojedyncze atomy przy kolejnym Wielkim Wybuchu. I kolejnym, i kolejnym. Zawsze, wiecznie.

Jeśli po śmierci będzie to samo, co każdy z nas pamięta sprzed swoich narodzin to z całą stanowczością i powagą stwierdzam, że moje obecne życie jest największą porażką losu. Żyć wśród innych, kochać i się dzielić, płakać i się cieszyć, tworzyć i rozwijać się.. i to wszystko po to, żeby za jakiś czas przestać istnieć? Bez sensu.

Skoro wcześniej nie istniałem, nie myślałem i nie żyłem, a teraz jestem samoświadomym organizmem mającym wpływ na wszystko wokół mnie to wierzę i wierzyć nie przestanę w dalszy ciąg tej pięknej chwili zwanej życiem..


Mam nadzieję, że spotkamy się po drugiej stronie, a wtedy opowiesz mi o tym, ile z Twoich wyobrażeń polegało na prawdzie 😀. Spoczywaj w pokoju, Janie!

poniedziałek, 26 lipca 2021

A jeśli Bóg/Wisznu/Jehowa/Allah nie istnieje?

No to pech.

Kiedy po ostatnim tchnieniu zacznie się znany z filmów i książek proces przechodzenia przez tunel, na końcu którego znajduje się intensywnie białe światło nie będzie już czasu na twórcze myślenie o tym, co za chwilę nastąpi. Wszystko może zadziać się zdecydowanie za szybko, a proces spoglądania w stopklatki z własnego życia nie będzie trwał w nieskończoność. Być może te doznania biorą się z trwających w mózgu finalnych procesach poprzedzających definitywny game over i dla jednych były krótką przejażdżką po własnych życiu, a inni zapamiętali je jako rozciągnięte w czasie wspomnienia. Po tym, kiedy funkcje życiowe zostały im skutecznie przywrócone mogli barwnie opowiedzieć o tym co widzieli i zapamiętali. Może z braku wiedzy zaryzykuję stwierdzenie, że to nadal nie była śmierć, tylko jej przedsionek i z prawdopodobieństwem 50/50 te doświadczenia nie mają z nią nic wspólnego.  Tak czy siak, dalej nikt już nie był. A raczej nikt stamtąd nie wrócił.

Jeśli świadomość jest na stałe przyczepiona do mózgu (bo raczej w tym organie czujemy siebie jako osobę) to po śmierci zniknie bezpowrotnie. Oczywiście zakładając, że kolejnego życia po śmierci w dowolnym wymyślnym wymiarze nie będzie. Jakimś argumentem przemawiającym na korzyść teorii braku duszy nieśmiertelnej może być brak rozumnego myślenia w wieku wczesno niemowlęcym, lub utrata świadomości spowodowana nagłym stanem chorobowym/urazem. No chyba, że świadomość rozumiana jako zdolność do przywoływania wspomnień lub wybiegania w przyszłość nie jest równa chrześcijańskiemu pojęciu duszy. Bez wątpienia pozostanie to tajemnicą.

Ulatując w niebyt po śmierci, nasze dobre i złe uczynki nie zostaną rozliczone. Wszelka ludzka moralność byłaby z tego punktu widzenia niepotrzebna. Takiej wiadomości niestety nikt zmarły nie będzie w stanie przekazać żyjącym, stąd błędne koło niepewności się zamyka. Życie dla samej prokreacji to już w ogóle bezsens. Po co znosić trudy wychowywania dzieci, skoro teoria wielkiego wybuchu i tak zakłada zagładę każdego żyjącego gatunku? No chyba, że to wszystko naprawdę robimy dla własnej przyjemności i manii i wymyślona przez Agola fraza ma więcej sensu, niż wydaje się nam wszystkim dookoła. Mózg zaczyna mi już parować, a nawet nie liznąłem cząstki tego, co wielokrotnie podstawia w temacie rozmyślań o śmierci.

A czym będzie nicość po śmierci? Będzie niebytem, czyli zaprzeczeniem bytu? Jak zdefiniować coś, co z natury jest niedefiniowalne i tęgie umysły filozofii od wieków nie mogą sobie z tym poradzić? Czy nicość po śmierci może być dobra lub zła? A może nie będzie nawet obojętna? Czy życie, które potrafimy zmierzyć czasem ma granicę pomiędzy nicością zawieszoną w próżni, od czasu niezależną? Jak ta granica wygląda i czy jest nią właśnie śmierć? A jeśli życie zdefiniowane w ramach czasowych jest tylko jakimś zaburzeniem w nicości i nie powinno zaistnieć? Dlaczego zatem zaistniało?

Nie wiem, ale może się dowiem. A jeśli będzie nic, to każde słowo w tej notce również jest niczym.



Całkiem niedawno odkryłem nieznany dotąd utwór Waldemara Goszcza, który ujrzał światło dzienne w ubiegłym roku, odgrzebany w prywatnych zasobach członków rodziny tragicznie zmarłego artysty. Szybki koniec, jaki go spotkał wpisuje się w mój poprzedni post o samoświadomości śmierci. Ciekawe, czy Waldek wierzył w to, że będzie żył wiecznie? Tekst tej wspaniałej do granic możliwości piosenki chyba po części to potwierdza. Mogę słuchać bez końca.

Wierzę, że tam jesteś Waldku. Na drugim końcu świata, na peronie z gwiazd czekasz gdzieś...

piątek, 2 lipca 2021

Samoświadomość śmierci

Wiąże się ona rzecz jasna ze sposobem, w jaki umrzemy. Jeśli ostatnie tchnienie będzie nagłe i ciało jako zlepek żywych komórek dozna momentalnego zatrzymania procesów gwarantujących życie to może się okazać, że nasza świadomość nie będzie miała czasu na pomyślenie "no to nara". Skutki choćby ciężkiego wypadku komunikacyjnego, gdzie ciało jest niejednokrotnie rozczłonkowane i zmiażdżone na tysiąc sposobów pozwala mi właśnie przypuszczać, że nasza jaźń nie jest w stanie zorientować się, że jest już po wszystkim. Pozostaje pytanie, czym jest właśnie ta jaźń i czy jest ona nierozerwalnie połączona z ciałem i procesami myślowymi zachodzącymi w mózgu? Jeśli tak, to w momencie, gdy ciało umiera powinna wtedy umrzeć także świadomość. Jak w takim razie wyglądała samoświadomość śmierci na przykład u jednego z tysięcy żołnierzy na wojnie, którzy zostali trafieni w głowę z ukrycia i nawet nie widzieli swojego oprawcy, a tym samym nawet na moment nie przypuszczali, że ich śmierć nastąpi za ułamek sekundy. Szli powiedzmy w jakimś kierunku, mieli cel, ich umysł był zajęty myśleniem o czymś bardzo przyziemnym i nagle... zonk, po wszystkim. Przyjmijmy brutalnie, że zostali zastrzeleni z jakiegoś sporego kalibru i ich głowa rozpadła się na tysiące części. Rzecz jasna, światło u takiego człowieka zgasło w momencie...

Jeśli zatem nie jesteśmy duszą połączoną (na czas życia na tej ziemi) ze swoim ciałem, to nasz koniec będzie mega smutny. W przypadku opisanym powyżej sens życia tego biednego żołnierza był żaden. Istniał na świecie i nawet nie zorientował się, że przestał istnieć. Jego świadomość, a wraz z nią wszystkie radosne i smutne chwile, kochani przez niego ludzie, cały sens egzystencji - wyparowały. Aż boję się myśleć o takim scenariuszu. Sytuacja zmieni się nieznacznie, jeśli umierający człowiek ma możliwość przyjąć do wiadomości, że odchodzi. Mam na myśli wszelkie mniej nagłe zdarzenia, gdzie z całą dozą pewności będzie mógł przyjąć do wiadomości, że umiera. Ale co dalej? Wiem, że umieram i to się dzieje. Co później? Pustka? To samo co przed naszymi narodzinami?

Jeśli nie istnieje życie po śmierci, albo nasza jaźń, dusza totalnie wyparowuje wraz ze śmiercią pnia mózgu to po co mi właściwie jakakolwiek moralność? Przecież nie warto być dobrym dla innych, można żyć zupełnie rozwiąźle, chwytać każdy dzień i bawić się na całego. Jedyna odpowiedzialność za czyny czeka mnie wyłącznie w wymiarze doczesnym. Kolejna rzecz - kiedy moje dzieci, wnuki umrą to też nie będą pamiętały dobrych czy złych chwil, ich teoretycznie (nie)istniejące dusze nie będą pamiętały o dobrym czy złym ojcu (zobaczymy jak zapiszę się na karcie ich życia). Moje lub ich poświęcenie dla jakiejkolwiek sprawy, cierpienie, troski nie będą miały żadnego znaczenia. Bez kolejnego wymiaru nie będzie mnie obchodziło żadne z doświadczeń życiowych, nie będzie mnie obchodził los moich potomków, a mój wkład w historię świata stanie się mniej lub bardziej ulotnym remedium dla przyszłych pokoleń. Wraz ze śmiercią ostatniego rozumnego człowieka (o ile wcześniej nie nastąpi kosmiczny kataklizm, wojna jądrowa czy po prostu ziemia stanie się nieprzyjazna środowiskowo dla życia) zniknie cała nasza historia. Bezsensem jest zatem wkład w rozwój doczesnego świata na poziomie większym niż potrzebny ludzkości dla zapewnienia w miarę godziwych warunków życia. Chyba, że robimy to wszystko dla własnej przyjemności i manii, by łechtać swoje ego i czerpać frajdę z tego, co daje nam jednorazowy świat bez perspektyw na jego kontynuację.

Czy na pewno?

Piszę to wszystko i sam się śmieję z pomysłów, jakie przychodzą mi do głowy każdego dnia. Wieczorne rozmyślania potrafią mnie doprowadzić do tak odkrywczych wniosków, że sam jestem zaskoczony tym, jak głęboko potrafię myśleć o śmierci i tym, co po niej. Lubię ten temat, jest mi bardzo bliski i za każdym razem coraz bardziej oswajam się z myślą o swoim końcu. Może, kiedy on nadejdzie będzie mi łatwiej przebrnąć przez nieznaną nikomu bramę, przez tunel do czegoś lub do niczego.

Bardzo wierzę w istnienie duszy nieśmiertelnej. Wierzę, że nie byłem w poprzednim życiu surykatką, a w kolejnym nie będę Escherichia coli. Wierzę, choć nie mam na to dowodów naukowych, że w przyszłym życiu będziemy pisać z Agolem takie blogi, które staną się hitem w każdej istniejącej tam galaktyce. Wierzę, że dobro którego doświadczyłem i które uczynię w każdej chwili swojego życia jest potwierdzeniem teorii o istnieniu Boga wszechmogącego i nieskończenie dobrego. Wierzę, że dobytek kulturowy setek pokoleń, osiągnięcia ludzkości na każdej płaszczyźnie życia, każde wyrządzone zło, bezsensowna śmierć Pawła Adamowicza i kaczki przechodzące przez ruchliwą ekspresówkę w Warszawie są tak ważne i potrzebne, jak potrafimy sobie tylko wyobrazić. Wierzę, że za tym wszystkim stoi Ktoś większy od nas. Wierzę, że w tej układance bez przypadków jest sens i cel. Wierzę, że kiedy stanę po drugiej stronie jako czysta jaźń, której nie bolą już krzyże, zostaną mi pokazane wszystkie chwile z tego świata, niewykorzystane na praktykowanie miłości do drugiego człowieka.

A jak będzie naprawdę?




wtorek, 9 lutego 2021

Ku czci Dziadka

Zainspirowany najnowszym wpisem na blogu kolegi Agola postanowiłem przelać na papier kilka swoich przemyśleń w temacie śmierci.

Prawdopodobnie nie będzie to jedyna notka dotycząca tego nieodłącznego elementu zwieńczającego nasze życie na tym łez padole. Osobiście zastanawiam się nad śmiercią często, można by rzec, że bardzo często. Nie do przesady - nie prześladuje mnie żaden strach czy inna mania. Po prostu, lubię rozmyślać w samotności o tym, co nieuchronnie czeka każdego z nas.

Temat śmierci dorasta wraz ze mną. Kiedy byłem młodszy, powiedzmy w chwili bardziej świadomego życia - gimnazjum i później - zaakceptowałem w dość znośny sposób fakt, że kiedyś będę musiał pożegnać się z życiem. Chyba jak każdy z nas dość mocno odsunąłem ten fakt w wizji swojej przeszłości, optymistycznie rzucając nawet liczbami. Utwierdziłem się w przekonaniu, że takie bite 60 lat będzie rozsądną oczekiwaną długością życia i zdążę w tym czasie wystarczająco nacieszyć się tym światem. Wiadomo, przychodziły też momenty smutku i rozmyślania, że moi rodzice nie są już młodzi, że rak lub zawał, że w każdej chwili mogą odejść. Wtedy też dość mocno postanowiłem cieszyć się ich obecnością, co trwa do chwili obecnej. Jako zbuntowany nastolatek dałem im nieraz w kość, na pewno w jakiś sposób zabrałem swoim postępowaniem wymierny czas ich własnego życia. Teraz, z perspektywy chciałbym cofnąć czas...

Zastanawiam się, jaka będzie moja śmierć. Lekka i przyjemna - cokolwiek to znaczy, czy długotrwała i bolesna, wieloletnia. Zastanawiam się czy w tej ostatniej chwili będę świadomy swojego końca, czy jednak stanie się to szybko, z zaskoczenia. Nie chciałbym umrzeć we śnie, w wyniku wypadku czy innego nagłego zdarzenia, które zabrałoby mi możliwość choć częściowego przygotowania się do swojego końca. Bardzo chciałbym odejść z tego świata względnie świadomie, w obecności bliskich. Okrutnie boję się samotności w tej ostatniej chwili. Wiem, że na drugą stronę będę musiał przeprawić się sam i nikt z bliskich mi w tym nie pomoże. Dopóki jednak będę wydawał jakiekolwiek tchnienie wolałbym móc liczyć na wsparcie duchowe i obecność bliskich. Okrutnie boję się, że mogę spieprzyć swoje pozostałe życie na tyle, że nikt nie będzie chciał na mnie spojrzeć. Przecież jest to możliwe. Boję się, że przez swoje postępowanie mogę umierać  na jakimś szpitalnym oddziale czy innym domu pomocy społecznej, wśród zupełnie obcych mi ludzi.

Nie boję się fizycznego wymiaru śmierci, przynajmniej tak mi się wydaje. Wielokrotnie przepracowałem to w swojej głowie, w oparciu choćby o naukowe podejście do sprawy. Ból fizyczny można łagodzić, medycyna paliatywna stoi obecnie na wysokim poziomie i śmierć bez zwijania się z bólu jest dość powszechnym stanem. Istnieje mnóstwo środków farmakologicznych, sedacja. Opcji jest sporo. Wielu ludzi obawia się uczucia braku oddechu, duszności w naprawdę ostatnich momentach życia. Doniesienia ludzi znających się w temacie są jednoznaczne i wskazują na to, że to nasz układ nerwowy po prostu "zapomina" o tym, że trzeba oddychać. Nie powinno nieść to ze sobą uczucia paniki, skoro w tym momencie świadomość będzie już raczej odłączona.

Nie potrafię powiedzieć, że nie boję się fizycznego cierpienia poprzedzającego śmierć. Bóg Wszechmogący, w którego wierzę uczy nas, że należy przyjąć cierpienie i nieść swój krzyż za życia. Chodzi na pewno o ból fizyczny związany z długotrwałą chorobą, ale też psychiczne wyczerpanie trwające niekiedy latami. Nie wiem czy jestem gotów przyjąć na siebie takie cierpienie, chyba nigdy nie będę. Jeśli ono przyjdzie, trzeba będzie stawić mu czoła. Łatwo przecież wrzucić monetę do maszyny, wcisnąć przycisk i zasnąć na wieki w atmosferze czystego azotu. Ale to tchórzostwo. Godność ludzka oznacza dla mnie coś więcej. "Człowiek - to brzmi dumnie"..

A co później? Pochówek i ostatnia droga ciała, a także odprowadzenie duszy do Bram Niebieskich. Wierzę najmocniej jak tylko umiem, że jej wędrówka nie kończy się na tym świecie. Wierzę, że po drugiej stronie czeka na nas coś tak wspaniałego, czego tutaj nie potrafimy objąć swoim rozumem. Wierzę, że będziemy sprawiedliwie rozliczeni z miłości wobec Boga i drugiego człowieka. Pozostanie po nas tylko to, co uczyniliśmy z miłości. Reszta jest nic nie warta.

W ubiegłym roku byłem na ostatnim pożegnaniu mamy mojej koleżanki z wydziału. Umierała długo i w cierpieniu. Wszyscy w jednostce tak naprawdę żyliśmy umieraniem tej kobiety. Koleżanka wypłakiwała się nam, próbowała jej bezskutecznie pomóc, w końcu pogodziła się z nieuniknionym. Kiedy agonia dobiegała końca to mimo, że koleżanka nie była fizycznie obecna przy swojej mamie - zaniosła jej duszę samemu Bogu. Widziałem to na własne oczy, w chwili śmierci była przy niej tak blisko, że nie mogłem wyjść z podziwu.

W trakcie homilii ksiądz wyznał, że podczas ostatniej spowiedzi ta kobieta będąc przez sporą część swojego życia niewierzącą pojednała się z Bogiem i przyjęła komunię. I to jest dla mnie cud życia..

Agolu, przyjmij wyrazy współczucia z powodu śmierci Twojego Dziadka. Głęboko wierzę, że był wspaniałym człowiekiem i zostanie nagrodzony za swoje uczynki. Niech Bóg ma Jego duszę w swej opiece!



Ciąg dalszy nastapi...