piątek, 2 lipca 2021

Samoświadomość śmierci

Wiąże się ona rzecz jasna ze sposobem, w jaki umrzemy. Jeśli ostatnie tchnienie będzie nagłe i ciało jako zlepek żywych komórek dozna momentalnego zatrzymania procesów gwarantujących życie to może się okazać, że nasza świadomość nie będzie miała czasu na pomyślenie "no to nara". Skutki choćby ciężkiego wypadku komunikacyjnego, gdzie ciało jest niejednokrotnie rozczłonkowane i zmiażdżone na tysiąc sposobów pozwala mi właśnie przypuszczać, że nasza jaźń nie jest w stanie zorientować się, że jest już po wszystkim. Pozostaje pytanie, czym jest właśnie ta jaźń i czy jest ona nierozerwalnie połączona z ciałem i procesami myślowymi zachodzącymi w mózgu? Jeśli tak, to w momencie, gdy ciało umiera powinna wtedy umrzeć także świadomość. Jak w takim razie wyglądała samoświadomość śmierci na przykład u jednego z tysięcy żołnierzy na wojnie, którzy zostali trafieni w głowę z ukrycia i nawet nie widzieli swojego oprawcy, a tym samym nawet na moment nie przypuszczali, że ich śmierć nastąpi za ułamek sekundy. Szli powiedzmy w jakimś kierunku, mieli cel, ich umysł był zajęty myśleniem o czymś bardzo przyziemnym i nagle... zonk, po wszystkim. Przyjmijmy brutalnie, że zostali zastrzeleni z jakiegoś sporego kalibru i ich głowa rozpadła się na tysiące części. Rzecz jasna, światło u takiego człowieka zgasło w momencie...

Jeśli zatem nie jesteśmy duszą połączoną (na czas życia na tej ziemi) ze swoim ciałem, to nasz koniec będzie mega smutny. W przypadku opisanym powyżej sens życia tego biednego żołnierza był żaden. Istniał na świecie i nawet nie zorientował się, że przestał istnieć. Jego świadomość, a wraz z nią wszystkie radosne i smutne chwile, kochani przez niego ludzie, cały sens egzystencji - wyparowały. Aż boję się myśleć o takim scenariuszu. Sytuacja zmieni się nieznacznie, jeśli umierający człowiek ma możliwość przyjąć do wiadomości, że odchodzi. Mam na myśli wszelkie mniej nagłe zdarzenia, gdzie z całą dozą pewności będzie mógł przyjąć do wiadomości, że umiera. Ale co dalej? Wiem, że umieram i to się dzieje. Co później? Pustka? To samo co przed naszymi narodzinami?

Jeśli nie istnieje życie po śmierci, albo nasza jaźń, dusza totalnie wyparowuje wraz ze śmiercią pnia mózgu to po co mi właściwie jakakolwiek moralność? Przecież nie warto być dobrym dla innych, można żyć zupełnie rozwiąźle, chwytać każdy dzień i bawić się na całego. Jedyna odpowiedzialność za czyny czeka mnie wyłącznie w wymiarze doczesnym. Kolejna rzecz - kiedy moje dzieci, wnuki umrą to też nie będą pamiętały dobrych czy złych chwil, ich teoretycznie (nie)istniejące dusze nie będą pamiętały o dobrym czy złym ojcu (zobaczymy jak zapiszę się na karcie ich życia). Moje lub ich poświęcenie dla jakiejkolwiek sprawy, cierpienie, troski nie będą miały żadnego znaczenia. Bez kolejnego wymiaru nie będzie mnie obchodziło żadne z doświadczeń życiowych, nie będzie mnie obchodził los moich potomków, a mój wkład w historię świata stanie się mniej lub bardziej ulotnym remedium dla przyszłych pokoleń. Wraz ze śmiercią ostatniego rozumnego człowieka (o ile wcześniej nie nastąpi kosmiczny kataklizm, wojna jądrowa czy po prostu ziemia stanie się nieprzyjazna środowiskowo dla życia) zniknie cała nasza historia. Bezsensem jest zatem wkład w rozwój doczesnego świata na poziomie większym niż potrzebny ludzkości dla zapewnienia w miarę godziwych warunków życia. Chyba, że robimy to wszystko dla własnej przyjemności i manii, by łechtać swoje ego i czerpać frajdę z tego, co daje nam jednorazowy świat bez perspektyw na jego kontynuację.

Czy na pewno?

Piszę to wszystko i sam się śmieję z pomysłów, jakie przychodzą mi do głowy każdego dnia. Wieczorne rozmyślania potrafią mnie doprowadzić do tak odkrywczych wniosków, że sam jestem zaskoczony tym, jak głęboko potrafię myśleć o śmierci i tym, co po niej. Lubię ten temat, jest mi bardzo bliski i za każdym razem coraz bardziej oswajam się z myślą o swoim końcu. Może, kiedy on nadejdzie będzie mi łatwiej przebrnąć przez nieznaną nikomu bramę, przez tunel do czegoś lub do niczego.

Bardzo wierzę w istnienie duszy nieśmiertelnej. Wierzę, że nie byłem w poprzednim życiu surykatką, a w kolejnym nie będę Escherichia coli. Wierzę, choć nie mam na to dowodów naukowych, że w przyszłym życiu będziemy pisać z Agolem takie blogi, które staną się hitem w każdej istniejącej tam galaktyce. Wierzę, że dobro którego doświadczyłem i które uczynię w każdej chwili swojego życia jest potwierdzeniem teorii o istnieniu Boga wszechmogącego i nieskończenie dobrego. Wierzę, że dobytek kulturowy setek pokoleń, osiągnięcia ludzkości na każdej płaszczyźnie życia, każde wyrządzone zło, bezsensowna śmierć Pawła Adamowicza i kaczki przechodzące przez ruchliwą ekspresówkę w Warszawie są tak ważne i potrzebne, jak potrafimy sobie tylko wyobrazić. Wierzę, że za tym wszystkim stoi Ktoś większy od nas. Wierzę, że w tej układance bez przypadków jest sens i cel. Wierzę, że kiedy stanę po drugiej stronie jako czysta jaźń, której nie bolą już krzyże, zostaną mi pokazane wszystkie chwile z tego świata, niewykorzystane na praktykowanie miłości do drugiego człowieka.

A jak będzie naprawdę?




2 komentarze:

  1. Przypomniałeś mi, że jak byłam nastolatka, przyśnił mi się ten moment - stanęłam przed istota, która chyba była Bogiem i dowiedziałam się, że w tym momencie trafiłabym do czyscca lub piekła. Nie chcąc w to uwierzyć, powiedziałam w tym śnie:"Nie zrobiłam chyba nic aż tak złego...", na co padła odpowiedź-pytanie: "A co zrobiłaś dobrego?". Widzę tu podobieństwo do końcówki Twojego tekstu.
    Jak będzie i co się naprawdę liczy, jeśli coś, dowiemy się w swoim czasie. Tak czy inaczej, praktykowanie miłości do drugiego człowieka i tak nam nie zaszkodzi. A o możliwość pisania blogów nie obraziłabym się, jestem za. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sęk w tym, że możemy nie dowiedzieć się co się liczy, a co nie, bo nie będzie na to czasu. Będzie śmierć, białe światło czy tunel, jak to niektórzy doświadczyli i... nic.

      Ale jakoś nieprawdopodobne mi się to wydaje..

      Usuń