wtorek, 9 lutego 2021

Ku czci Dziadka

Zainspirowany najnowszym wpisem na blogu kolegi Agola postanowiłem przelać na papier kilka swoich przemyśleń w temacie śmierci.

Prawdopodobnie nie będzie to jedyna notka dotycząca tego nieodłącznego elementu zwieńczającego nasze życie na tym łez padole. Osobiście zastanawiam się nad śmiercią często, można by rzec, że bardzo często. Nie do przesady - nie prześladuje mnie żaden strach czy inna mania. Po prostu, lubię rozmyślać w samotności o tym, co nieuchronnie czeka każdego z nas.

Temat śmierci dorasta wraz ze mną. Kiedy byłem młodszy, powiedzmy w chwili bardziej świadomego życia - gimnazjum i później - zaakceptowałem w dość znośny sposób fakt, że kiedyś będę musiał pożegnać się z życiem. Chyba jak każdy z nas dość mocno odsunąłem ten fakt w wizji swojej przeszłości, optymistycznie rzucając nawet liczbami. Utwierdziłem się w przekonaniu, że takie bite 60 lat będzie rozsądną oczekiwaną długością życia i zdążę w tym czasie wystarczająco nacieszyć się tym światem. Wiadomo, przychodziły też momenty smutku i rozmyślania, że moi rodzice nie są już młodzi, że rak lub zawał, że w każdej chwili mogą odejść. Wtedy też dość mocno postanowiłem cieszyć się ich obecnością, co trwa do chwili obecnej. Jako zbuntowany nastolatek dałem im nieraz w kość, na pewno w jakiś sposób zabrałem swoim postępowaniem wymierny czas ich własnego życia. Teraz, z perspektywy chciałbym cofnąć czas...

Zastanawiam się, jaka będzie moja śmierć. Lekka i przyjemna - cokolwiek to znaczy, czy długotrwała i bolesna, wieloletnia. Zastanawiam się czy w tej ostatniej chwili będę świadomy swojego końca, czy jednak stanie się to szybko, z zaskoczenia. Nie chciałbym umrzeć we śnie, w wyniku wypadku czy innego nagłego zdarzenia, które zabrałoby mi możliwość choć częściowego przygotowania się do swojego końca. Bardzo chciałbym odejść z tego świata względnie świadomie, w obecności bliskich. Okrutnie boję się samotności w tej ostatniej chwili. Wiem, że na drugą stronę będę musiał przeprawić się sam i nikt z bliskich mi w tym nie pomoże. Dopóki jednak będę wydawał jakiekolwiek tchnienie wolałbym móc liczyć na wsparcie duchowe i obecność bliskich. Okrutnie boję się, że mogę spieprzyć swoje pozostałe życie na tyle, że nikt nie będzie chciał na mnie spojrzeć. Przecież jest to możliwe. Boję się, że przez swoje postępowanie mogę umierać  na jakimś szpitalnym oddziale czy innym domu pomocy społecznej, wśród zupełnie obcych mi ludzi.

Nie boję się fizycznego wymiaru śmierci, przynajmniej tak mi się wydaje. Wielokrotnie przepracowałem to w swojej głowie, w oparciu choćby o naukowe podejście do sprawy. Ból fizyczny można łagodzić, medycyna paliatywna stoi obecnie na wysokim poziomie i śmierć bez zwijania się z bólu jest dość powszechnym stanem. Istnieje mnóstwo środków farmakologicznych, sedacja. Opcji jest sporo. Wielu ludzi obawia się uczucia braku oddechu, duszności w naprawdę ostatnich momentach życia. Doniesienia ludzi znających się w temacie są jednoznaczne i wskazują na to, że to nasz układ nerwowy po prostu "zapomina" o tym, że trzeba oddychać. Nie powinno nieść to ze sobą uczucia paniki, skoro w tym momencie świadomość będzie już raczej odłączona.

Nie potrafię powiedzieć, że nie boję się fizycznego cierpienia poprzedzającego śmierć. Bóg Wszechmogący, w którego wierzę uczy nas, że należy przyjąć cierpienie i nieść swój krzyż za życia. Chodzi na pewno o ból fizyczny związany z długotrwałą chorobą, ale też psychiczne wyczerpanie trwające niekiedy latami. Nie wiem czy jestem gotów przyjąć na siebie takie cierpienie, chyba nigdy nie będę. Jeśli ono przyjdzie, trzeba będzie stawić mu czoła. Łatwo przecież wrzucić monetę do maszyny, wcisnąć przycisk i zasnąć na wieki w atmosferze czystego azotu. Ale to tchórzostwo. Godność ludzka oznacza dla mnie coś więcej. "Człowiek - to brzmi dumnie"..

A co później? Pochówek i ostatnia droga ciała, a także odprowadzenie duszy do Bram Niebieskich. Wierzę najmocniej jak tylko umiem, że jej wędrówka nie kończy się na tym świecie. Wierzę, że po drugiej stronie czeka na nas coś tak wspaniałego, czego tutaj nie potrafimy objąć swoim rozumem. Wierzę, że będziemy sprawiedliwie rozliczeni z miłości wobec Boga i drugiego człowieka. Pozostanie po nas tylko to, co uczyniliśmy z miłości. Reszta jest nic nie warta.

W ubiegłym roku byłem na ostatnim pożegnaniu mamy mojej koleżanki z wydziału. Umierała długo i w cierpieniu. Wszyscy w jednostce tak naprawdę żyliśmy umieraniem tej kobiety. Koleżanka wypłakiwała się nam, próbowała jej bezskutecznie pomóc, w końcu pogodziła się z nieuniknionym. Kiedy agonia dobiegała końca to mimo, że koleżanka nie była fizycznie obecna przy swojej mamie - zaniosła jej duszę samemu Bogu. Widziałem to na własne oczy, w chwili śmierci była przy niej tak blisko, że nie mogłem wyjść z podziwu.

W trakcie homilii ksiądz wyznał, że podczas ostatniej spowiedzi ta kobieta będąc przez sporą część swojego życia niewierzącą pojednała się z Bogiem i przyjęła komunię. I to jest dla mnie cud życia..

Agolu, przyjmij wyrazy współczucia z powodu śmierci Twojego Dziadka. Głęboko wierzę, że był wspaniałym człowiekiem i zostanie nagrodzony za swoje uczynki. Niech Bóg ma Jego duszę w swej opiece!



Ciąg dalszy nastapi...