środa, 16 października 2019

Gdzieś pomiędzy (1)

Niewątpliwą zaletą małych jednostek jest wszechobecna cisza na co dzień i relatywnie niewielka ilość "trudnych" spraw, które wyczerpują znamiona poważniejszych czynów zabronionych. Generalnie uważam, że wraz z innymi pracownikami Wydziału jesteśmy specjalistami od kradzieży kur, wybitych zębów na wiejskich potupankach, czy słupków ogrodzeniowych wbitych o kilka cm za mocno w głąb posesji sąsiada. Śmierć przychodzi w sumie rzadko, a jeśli już musi to zwykle ma ze sobą powróz, stanowi nieszczęśliwy zbieg okoliczności lub cechuje się zbyt ciężką nogą na drodze. Pozostałe incydenty, których nie wymieniłem to zwykłe zawracanie dupy przez obywatela.

Czasu na pierdoły jest więc sporo. No właśnie, wydaje mi się, że wraz z innymi pracownikami Wydziału mamy go za dużo. Po czym to poznać?
Po pierwsze primo, około trzynastej trzydzieści czajniki w pokojach obok zwiastują rychłe zalanie czwartej lub piątej filiżanki kawy. I zawsze, kiedy w dwóch sąsiadujących ze sobą pokojach włączony jest taki pożeracz energii następuje wybicie korków w tablicy na korytarzu. Wtedy gospodarz z jednego i drugiego pokoju wychodzą na korytarz, podnoszą opadnięty bezpiecznik w skrzynce i ustalają, kto pierwszy będzie mógł dokończyć gotowanie wody.
Po drugie secundo, zaczyna się rajd po pokojach. Szybkie wejście do sąsiada i złapanie wzrokiem, czy jeszcze ślęczy nad aktami, czy może sprawdza już newsy na onecie. Szukanie potwierdzenia i usprawiedliwienia, że nie tylko ja się nudzę. Ale jeśli sąsiad nadal wydaje się być zapracowany, to można rzucić w jego stronę demotywujący slogan, że "jutro też jest dzień", albo że "tej roboty jeszcze nikt nie przerobił". Zawsze to jakiś punkt zaczepienia, aby szybciej sprowokować przerwę.

Kiedy już wszyscy z zadowoleniem zaczynają siorbać śmierdzący, czarny płyn rozpoczyna się najważniejsze - obrabianie dupy współpracownikom. Ten rytuał nie ma początku i końca, jest najbardziej perfidnym sposobem spędzania wolnego czasu w budżetówce. Ludzie stają się na godzinę lub dwie typowymi Januszami i Grażynkami. Z poukładanych, często stonowanych mężczyzn i kobiet -na pozór- z klasą wychodzą wścibskie, plotkarskie bestie. Zaczyna się od hejtu na nieobecnych. Ich niestety najłatwiej ustrzelić, gdyż z racji absencji nie mogą się obronić. O ile w kolejnych dniach jakaś dobra dusza nie doniesie hejtowanemu czego dotyczył hejt, to utkwi w niepewności na wieki. Nieobecny jest inny, mniej wydajny, ma słabsze pomysły, potyka się na prostych sprawach, jest chytry albo rozrzutny, wygląda jak żebrak albo jeździ samochodem za kilkadziesiąt tysięcy PLN-ów, żona mu się puszcza albo jej facet jest brzydki i w ogóle kurwa gorszy od nas, tu siedzących. Można siać plotki na szefa, przeliczać zarobki kolegów, urządzać szydery z młodych i nieobytych, narzekać na codzienność, podliczać komuś wykonaną robotę, albo wskazywać kierunki postępowania. Najgorzej, kiedy grupa upatrzyła sobie jedną czarną owcę. Taka osoba ma przerąbane dopóty, dopóki w Wydziale nie pojawi się ktoś gorszy od niej.

Dziś nie będę wskazywał płci żeńskiej, jako winnej całego plotkarskiego zamieszania. Tutaj każdy jest najlepszym sędzią w czyjejś sprawie. Później jedna lub drugi narzeka, że nie wyrabia się z bieżącymi zadaniami. Tylko nikt nie widzi tego, że spędza dziennie godzinę lub dwie na szkoleniu z zakresu bycia szują. Kiedy jednak przychodzi czas prawdziwej nauki i poszerzania wiedzy z zakresu obowiązujących aktów prawnych to chętnych brak..